Po przegranych wyborach prezydenckich przez Bronisława Komorowskiego rządzenie w Polsce zostało przeniesione na zupełnie inny poziom, a mówiąc dokładniej przestało występować.
Ewa Kopacz namaszczona na swoje nieszczęście przez pierwszego gastarbajtera RP, który najpierw zadłużył nas po uszy, później okradł z OFE, aby w końcu czmychnąć za granicę, zapomniała od tego momentu, że to ona jest premierem (choć wcześniej też nie za bardzo pamiętała, lub nie wiedziała na czym ta rola polega) i zachowuje się niczym kandydat w kolejnych wyborach.
Zastanawiam się, czy ona będzie tak aż do jesiennych wyborów, bo może warto wybrać na ten czas p.o. premiera.
Zarządzanie blisko 40 milionowym krajem wymaga jednak prawdziwego zaangażowania i troski, a sam pijar nie wystarczy, tymczasem pani Ewa Peron ma w nosie obowiązki premiera i woli wozić się Pendolino (jakiż to piękny symbol tej władzy) zaglądając ludziom do talerzy i wąchając kotlety, lub bajdurząc harcerzom przy ognisku.
Ciekaw jestem także, jak będzie rozliczony ten półroczny odlot "szefowej rządu", która zachowuje się niczym dwóch obszczymurków i lekkoduchów z filmu "Wniebowzięci", trwoniących wygraną w Toto Lotka. Ona w odróżnieniu od tamtych nie wygrała w Totka, więc warto zapytać, czy za te wojaże zapłaci Platforma traktując je jako niekończącą się kampanię wyborczą, czy będzie to traktowane, jako nowatorska forma rządzenia i za wszystko zapłaci polski podatnik? Koszty jak słychać są spore, bo w jedną stronę przejażdżka dużej grupy towarzyszących osób i zaprzyjaźnionych dziennikarzy odbywa się pociągiem mknącym w cieniu podążającego za nim samolotu rządowego, powrót już bez ceregieli, jak we "Wniebowziętych".
Czy Ewa Kopacz zakłada, że nikt nie będzie pytał o tą beztroskę i marnowanie publicznego grosza?
Czyżby była aż tak oderwana od rzeczywistości?